Zjednoczone Królestwo opuści Unię?
Nasza Polska, 29 stycznia 2013 r.
Premier Wielkiej Brytanii David Cameron oświadczył 23 stycznia, że jeśli w r. 2015 wygra wybory, to przed 2017 przeprowadzi w swoim kraju referendum w sprawie dalszego pozostania w Unii Europejskiej. Premier podkreślił, że jeśli obywatele opowiedzą się za wyjściem z UE, to od decyzji tej nie będzie już odwrotu, co było wyraźną aluzją do brukselskiej wizji „demokracji”, jaką było powtarzanie referendum w Irlandii w 2009 r., gdy obywatele za pierwszym razem opowiedzieli się przeciwko ratyfikacji traktatu
lizbońskiego, a pod ogromną presją całej Unii za drugim razem zagłosowali na „tak”.
Referendum tak, ale…
Jednocześnie Cameron zapowiedział, że po 2015 r. będzie dążył do odebrania UE części dotychczasowych uprawnień, poprzez które wpływ UE na państwa członkowskie był zbyt duży i szkodliwy. Przede wszystkim jednak stwierdził, że jest za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii, choć w Unii zreformowanej, której podstawą jest pełny wspólny rynek, a nie wspólna waluta. Skrytykował „deficyt demokracji”, „przerost biurokracji” i niechęć do przeprowadzania reform oraz
nieelastyczność i skostniałość „bloku” w świecie, który wymaga od państw i organizacji zmian i reform przeprowadzanych z szybkością sieci internetowej. Cameron powiedział, że przez kryzys UE może zmienić się „nie do poznania”, i na chwilę obecną po prostu nie wiemy, jak wyglądała będzie Europa za kilka lat – dlatego też byłoby rzeczą nierozsądną przeprowadzenie takiego referendum w dniu dzisiejszym.
Cameron daje więc co najmniej 2-4 lata czasu do namysłu swym obywatelom, oraz czasu do przeprowadzenia reform Unii. Nie chce referendum teraz, gdy sytuacja ekonomiczna i finansowa UE jest nieciekawa, a sondaże opinii publicznej w Wielkiej Brytanii dają różne rezultaty – raz 40% badanych opowiada się za wyjściem z Unii, a 34% za pozostaniem
w niej, a drugi raz całkowicie na odwrót. W każdym bądź razie wynika z nich, że odsetek zwolenników i przeciwników UE jest w Albionie mniej więcej podobny, przy czym żadna opcja nie zdobywa bezwzględnej większości (tylko raz,
w zeszłym roku, w jednym z sondaży zwolenników wyjścia z UE było aż 51%). A jeśli przeciwnicy członkostwa UK w UE nie potrafią zdobyć takiej większości teraz, w dobie ciężkiego kryzysu i poważnych wątpliwości co do dalszego trwania UE w dotychczasowym kształcie, to tym bardziej wątpliwe pozostaje, czy taką większość zdobędą za 2-4 lata, gdy kryzys będzie albo zażegnany, albo przynajmniej opanowany, i sytuacja się ustabilizuje.
Te 2-4 lata to czas, w którym UE zarówno może uporać się z trudną sytuacją gospodarczą, jak i może przeprowadzić minimum niezbędnych reform, które złagodzi stanowisko Londynu. Wprawdzie na chwilę obecną europejscy przywódcy hardo deklarują, że nie zamierzają czynić żadnych kroków, by spełnić oczekiwania Wielkiej Brytanii, ale nie podlega żadnej wątpliwości, że pozostanie UK w ramach wspólnoty będzie dla Paryża, Berlina i mniejszych państw członkowskich celem priorytetowym – dla tych pierwszych z przyczyn ekonomicznych i finansowych, dla tych drugich – politycznych i ideologicznych.
Nie zapominajmy jednak o trzecim możliwym rozwiązaniu: Cameron i jego Partia Konserwatywna mogą po prostu nie wygrać wyborów parlamentarnych w 2015 r. Sondaże wykazują słabnięcie poparcia dla torysów, oraz wzrost poparcia zarówno dla zdecydowanie antyunijnej Partii Niepodległości, jak i dla zdecydowanie prounijnej Partii Pracy (spekulacje na temat ewentualnego wyniku wyborów, zaplanowanych dopiero na za 2 lata, nie mają jednak żadnego sensu, gdyż poparcie społeczne zmienia się nie tylko z miesiąca na miesiąc, ale i z tygodnia na tydzień). Ponadto planowane jest jeszcze jedno referendum: w sprawie ewentualnego rozwiązania unii między Anglią i Szkocją. Bynajmniej nie jest wiec jeszcze przesądzone, kto miałby w zapowiedzianym przez Camerona referendum głosować – Anglicy, Walijczycy
i Szkoci, czy może sami Anglicy i Walijczycy?
Podsumowując – ogłoszenie referendum wydaje się być przede wszystkim zagraniem hazardowym. Premier sam deklaruje, że jest zwolennikiem pozostania UK w Unii, choć w Unii bardziej odpowiadającej wyobrażeniom brytyjskim. Daje Brukseli czas do uczynienia kroków czy gestów w tymże kierunku oraz opanowania trudnej sytuacji wewnętrznej, jednocześnie nie daje Brytyjczykom możliwości podjęcia decyzji w momencie dla UE niekorzystnym. Jednym słowem, mamy do czynienia nie z „radykalną decyzją”, a straszakiem wobec Brukseli. Choć oczywiście wyników referendum przewidzieć się nie da i pamiętać należy, że w 2011 r. petycję do Camerona i parlamentu w sprawie przeprowadzenia takiego referendum podpisało aż 1,5 miliona Brytyjczyków.
„Zagrożenie” dla wszystkich krajów UE?
Europejscy przywódcy na oświadczenie Camerona zareagowali oczywiście „szokiem” (choć w polityce rzadko kiedy coś dzieje się naprawdę z dnia na dzień), określając je mianem kroku drastycznego, na które (o zgrozo!) dotychczas nie zdecydował się żaden kraj członkowski. W podobnym tonie sprawę skomentowały media. Zdaniem tego myślowego mainstreamu, wystąpienie Wielkiej Brytanii oznaczało będzie kłopoty dla wszystkich państw członkowskich, w tym oczywiście dla Polski. Głównym argumentem na rzecz tej tezy jest powtarzane „gospodarcze, polityczne i militarne osłabienie całej wspólnoty”. Przede wszystkim jednak strach budzi możliwość „przewartościowania” całego procesu integracji europejskiej, czyli po prostu postawienia jego sensowności i efektywności pod dużym znakiem zapytania.
Faktycznie na ewentualnym wyjściu UK z Unii straciłby unijny budżet, a tym samym zmniejszyłyby się unijne dotacje
i fundusze, udzielane w ramach tzw. „polityki spójności”. To zapewne będzie naczelnym argumentem zajadłych propagatorów europejskiej „jedności” także w Polsce. Fakt, że żadne dotacje z żadnych funduszy nie są nigdy „rozdawane” za darmo, i zawsze wiążą się z spełnianiem określonych wymogów (zgodnie z zasadą, że jeśli rząd cos obywatelowi „daje”, to najpierw to od obywateli zabrał w formie podatków i innych danin), nie odgrywał nigdy większego znaczenia.
Wspomniane powyżej „osłabienie militarne i polityczne” UE dotyczy jednak już nie poszczególnych państw członkowskich, co samej UE. To pierwsze – to czyste gołosłowie euroentuzjastów. Całe Europejskie Siły Szybkiego Reagowania, hipotetycznie zalążek wspólnej europejskiej armii, składające się z oddziałów z wszystkich państw członkowskich, pozostają nadal liczącą zaledwie 50-60 tys. ludzi fikcją nie mającą szans i środków na realizację.
Brak funduszy, brak środków, brak przede wszystkim woli wśród wielu państw członkowskich na aż tak daleko idące wyrzeczenie się suwerenności. Do innych prób tworzenia „europejskiej armii”, jak przykładowo tzw. Eurokorpus,
Wielka Brytania w ogóle się nie przyłączyło. W jakim więc stopniu wystąpienie Zjednoczonego Królestwa z UE osłabi ją militarnie, nie potrafiliby zapewne skonkretyzować nawet sami eurokraci. Ale propagandowo-ideologiczne hasło, odwołujące się do wiecznie aktualnego tematu bezpieczeństwa, jest chwytliwe.
Pozostaje już tylko „osłabienie polityczne” UE – i tu kryje się sedno sprawy. To strach przed rozbiciem Unii jest tym czynnikiem, który powoduje tak histeryczną reakcję kształtujących opinię publiczną mediów i europejskich przywódców, przede wszystkim tych z ramienia lewicy i tzw. „zielonych”. Bo właśnie politycznie nie wyobrażają sobie czegoś takiego, jak w pełni demokratyczna, niezależna decyzja o przeprowadzeniu referendum już po (!) przystąpieniu do UE. Przed przystąpieniem – owszem, referenda można przeprowadzać, nawet powtarzać, aż wynik okaże się zgodny
z oczekiwaniami Brukseli. Ale po przystąpieniu? Głosowanie nad ewentualnym wyjściem? To nie mieści się w głowach zwolenników europejskiego superpaństwa i likwidacji niepodległych, suwerennych państw i narodów. Gdyby okazało się bowiem, że „poza Unią jest życie”, sytuacja powtórzyć by się mogła w innych państwach członkowskich.
Skutki dla Londynu
Dla samej Wielkiej Brytanii skutki ewentualnego wystąpienia będą zarówno pozytywne, jak i negatywne. Pozytywne,
gdyż UK należy do największych płatników netto do unijnego budżetu – dopłaca więc do dotacji i funduszy dla biedniejszych krajów. Im trudniejsza będzie sytuacja społeczno-ekonomiczno na wyspach, im większe niezadowolenie społeczne i frustracja, tym większy automatycznie będzie sprzeciw wobec wyrzucania przez okno pieniędzy na kraje pogrążone w recesji, stagnacji i kryzysie. Ograniczenie wydatków unijnych oznaczać będzie przeniesienie przynajmniej części tych sum na wydatki krajowe, na wewnętrzną politykę społeczną i gospodarczą.
W większym stopniu umożliwi realizację interesów brytyjskich, narodowych. Oczywiście wystąpienie z struktur unijnych w ogromnym stopniu zwiększy polityczną, ekonomiczną i światopoglądową suwerenność Londynu, i to zapewne będzie najważniejszym argumentem zwolenników uniezależnienia UK od Unii. Ogromną, choć nie materialną korzyścią będzie też uwolnienie obywateli od unijnej indoktrynacji, agresywnej propagandy poprawności politycznej i przymusu „tolerancji” wobec wszelkich odchyleń i zboczeń.
Skutki negatywne przejawią się zapewne w sferze gospodarki. Jest oczywiste, że ze wspólnego mniej lub bardziej wolnego rynku Londyn czerpie korzyści, a dlatego też domaga się jego jeszcze większego uwolnienia. Wielka Brytania jest członkiem Wspólnoty Europejskiej od 1973 r., przez 40 lat korzysta jako jedno z najbogatszych, najsilniejszych
i najbardziej wpływowych państw z wspólnego europejskiego rynku. Nie tylko sama eksportuje towary, na wyspach swoje siedziby mają też duże koncerny, zarówno ponadnarodowe, jak i z krajów azjatyckich, z Chin i Japonii, produkujące tutaj na rynek europejski i zapewniające miejsca pracy. Wystąpienie z UE zapewne wzburzyło by tym złączonym już systemem, ale czy oznaczałoby trwałe problemy, nie dające się pokonać? Czy współpracy gospodarczej
z UE nie prowadzą państwa, nie będące jej członkami?
Jeżeli referendum faktycznie się odbędzie, to jego wynik zależał będzie od dwóch przede wszystkim czynników:
od rzeczywistej woli wystąpienia lub pozostania w UE rządzących krajem (i dysponujących olbrzymimi możliwościami kreowania opinii publicznej, chociażby poprzez „kampanie informacyjne” – takie jak w Polsce przed referendum akcesyjnym – nie będące niczym innym jak propagandą i indoktrynacją); a także od siły presji najbardziej zainteresowanych wynikiem państw członkowskich (Niemiec i Francji) i UE w całości. Jeśli ta poczuje się faktycznie zagrożona, to potrafi przeciwdziałać wynikom demokratycznych głosowań. To już udowodniła.
Michał Soska
www.naszapolska.pl
lizbońskiego, a pod ogromną presją całej Unii za drugim razem zagłosowali na „tak”.
Referendum tak, ale…
Jednocześnie Cameron zapowiedział, że po 2015 r. będzie dążył do odebrania UE części dotychczasowych uprawnień, poprzez które wpływ UE na państwa członkowskie był zbyt duży i szkodliwy. Przede wszystkim jednak stwierdził, że jest za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii, choć w Unii zreformowanej, której podstawą jest pełny wspólny rynek, a nie wspólna waluta. Skrytykował „deficyt demokracji”, „przerost biurokracji” i niechęć do przeprowadzania reform oraz
nieelastyczność i skostniałość „bloku” w świecie, który wymaga od państw i organizacji zmian i reform przeprowadzanych z szybkością sieci internetowej. Cameron powiedział, że przez kryzys UE może zmienić się „nie do poznania”, i na chwilę obecną po prostu nie wiemy, jak wyglądała będzie Europa za kilka lat – dlatego też byłoby rzeczą nierozsądną przeprowadzenie takiego referendum w dniu dzisiejszym.
Cameron daje więc co najmniej 2-4 lata czasu do namysłu swym obywatelom, oraz czasu do przeprowadzenia reform Unii. Nie chce referendum teraz, gdy sytuacja ekonomiczna i finansowa UE jest nieciekawa, a sondaże opinii publicznej w Wielkiej Brytanii dają różne rezultaty – raz 40% badanych opowiada się za wyjściem z Unii, a 34% za pozostaniem
w niej, a drugi raz całkowicie na odwrót. W każdym bądź razie wynika z nich, że odsetek zwolenników i przeciwników UE jest w Albionie mniej więcej podobny, przy czym żadna opcja nie zdobywa bezwzględnej większości (tylko raz,
w zeszłym roku, w jednym z sondaży zwolenników wyjścia z UE było aż 51%). A jeśli przeciwnicy członkostwa UK w UE nie potrafią zdobyć takiej większości teraz, w dobie ciężkiego kryzysu i poważnych wątpliwości co do dalszego trwania UE w dotychczasowym kształcie, to tym bardziej wątpliwe pozostaje, czy taką większość zdobędą za 2-4 lata, gdy kryzys będzie albo zażegnany, albo przynajmniej opanowany, i sytuacja się ustabilizuje.
Te 2-4 lata to czas, w którym UE zarówno może uporać się z trudną sytuacją gospodarczą, jak i może przeprowadzić minimum niezbędnych reform, które złagodzi stanowisko Londynu. Wprawdzie na chwilę obecną europejscy przywódcy hardo deklarują, że nie zamierzają czynić żadnych kroków, by spełnić oczekiwania Wielkiej Brytanii, ale nie podlega żadnej wątpliwości, że pozostanie UK w ramach wspólnoty będzie dla Paryża, Berlina i mniejszych państw członkowskich celem priorytetowym – dla tych pierwszych z przyczyn ekonomicznych i finansowych, dla tych drugich – politycznych i ideologicznych.
Nie zapominajmy jednak o trzecim możliwym rozwiązaniu: Cameron i jego Partia Konserwatywna mogą po prostu nie wygrać wyborów parlamentarnych w 2015 r. Sondaże wykazują słabnięcie poparcia dla torysów, oraz wzrost poparcia zarówno dla zdecydowanie antyunijnej Partii Niepodległości, jak i dla zdecydowanie prounijnej Partii Pracy (spekulacje na temat ewentualnego wyniku wyborów, zaplanowanych dopiero na za 2 lata, nie mają jednak żadnego sensu, gdyż poparcie społeczne zmienia się nie tylko z miesiąca na miesiąc, ale i z tygodnia na tydzień). Ponadto planowane jest jeszcze jedno referendum: w sprawie ewentualnego rozwiązania unii między Anglią i Szkocją. Bynajmniej nie jest wiec jeszcze przesądzone, kto miałby w zapowiedzianym przez Camerona referendum głosować – Anglicy, Walijczycy
i Szkoci, czy może sami Anglicy i Walijczycy?
Podsumowując – ogłoszenie referendum wydaje się być przede wszystkim zagraniem hazardowym. Premier sam deklaruje, że jest zwolennikiem pozostania UK w Unii, choć w Unii bardziej odpowiadającej wyobrażeniom brytyjskim. Daje Brukseli czas do uczynienia kroków czy gestów w tymże kierunku oraz opanowania trudnej sytuacji wewnętrznej, jednocześnie nie daje Brytyjczykom możliwości podjęcia decyzji w momencie dla UE niekorzystnym. Jednym słowem, mamy do czynienia nie z „radykalną decyzją”, a straszakiem wobec Brukseli. Choć oczywiście wyników referendum przewidzieć się nie da i pamiętać należy, że w 2011 r. petycję do Camerona i parlamentu w sprawie przeprowadzenia takiego referendum podpisało aż 1,5 miliona Brytyjczyków.
„Zagrożenie” dla wszystkich krajów UE?
Europejscy przywódcy na oświadczenie Camerona zareagowali oczywiście „szokiem” (choć w polityce rzadko kiedy coś dzieje się naprawdę z dnia na dzień), określając je mianem kroku drastycznego, na które (o zgrozo!) dotychczas nie zdecydował się żaden kraj członkowski. W podobnym tonie sprawę skomentowały media. Zdaniem tego myślowego mainstreamu, wystąpienie Wielkiej Brytanii oznaczało będzie kłopoty dla wszystkich państw członkowskich, w tym oczywiście dla Polski. Głównym argumentem na rzecz tej tezy jest powtarzane „gospodarcze, polityczne i militarne osłabienie całej wspólnoty”. Przede wszystkim jednak strach budzi możliwość „przewartościowania” całego procesu integracji europejskiej, czyli po prostu postawienia jego sensowności i efektywności pod dużym znakiem zapytania.
Faktycznie na ewentualnym wyjściu UK z Unii straciłby unijny budżet, a tym samym zmniejszyłyby się unijne dotacje
i fundusze, udzielane w ramach tzw. „polityki spójności”. To zapewne będzie naczelnym argumentem zajadłych propagatorów europejskiej „jedności” także w Polsce. Fakt, że żadne dotacje z żadnych funduszy nie są nigdy „rozdawane” za darmo, i zawsze wiążą się z spełnianiem określonych wymogów (zgodnie z zasadą, że jeśli rząd cos obywatelowi „daje”, to najpierw to od obywateli zabrał w formie podatków i innych danin), nie odgrywał nigdy większego znaczenia.
Wspomniane powyżej „osłabienie militarne i polityczne” UE dotyczy jednak już nie poszczególnych państw członkowskich, co samej UE. To pierwsze – to czyste gołosłowie euroentuzjastów. Całe Europejskie Siły Szybkiego Reagowania, hipotetycznie zalążek wspólnej europejskiej armii, składające się z oddziałów z wszystkich państw członkowskich, pozostają nadal liczącą zaledwie 50-60 tys. ludzi fikcją nie mającą szans i środków na realizację.
Brak funduszy, brak środków, brak przede wszystkim woli wśród wielu państw członkowskich na aż tak daleko idące wyrzeczenie się suwerenności. Do innych prób tworzenia „europejskiej armii”, jak przykładowo tzw. Eurokorpus,
Wielka Brytania w ogóle się nie przyłączyło. W jakim więc stopniu wystąpienie Zjednoczonego Królestwa z UE osłabi ją militarnie, nie potrafiliby zapewne skonkretyzować nawet sami eurokraci. Ale propagandowo-ideologiczne hasło, odwołujące się do wiecznie aktualnego tematu bezpieczeństwa, jest chwytliwe.
Pozostaje już tylko „osłabienie polityczne” UE – i tu kryje się sedno sprawy. To strach przed rozbiciem Unii jest tym czynnikiem, który powoduje tak histeryczną reakcję kształtujących opinię publiczną mediów i europejskich przywódców, przede wszystkim tych z ramienia lewicy i tzw. „zielonych”. Bo właśnie politycznie nie wyobrażają sobie czegoś takiego, jak w pełni demokratyczna, niezależna decyzja o przeprowadzeniu referendum już po (!) przystąpieniu do UE. Przed przystąpieniem – owszem, referenda można przeprowadzać, nawet powtarzać, aż wynik okaże się zgodny
z oczekiwaniami Brukseli. Ale po przystąpieniu? Głosowanie nad ewentualnym wyjściem? To nie mieści się w głowach zwolenników europejskiego superpaństwa i likwidacji niepodległych, suwerennych państw i narodów. Gdyby okazało się bowiem, że „poza Unią jest życie”, sytuacja powtórzyć by się mogła w innych państwach członkowskich.
Skutki dla Londynu
Dla samej Wielkiej Brytanii skutki ewentualnego wystąpienia będą zarówno pozytywne, jak i negatywne. Pozytywne,
gdyż UK należy do największych płatników netto do unijnego budżetu – dopłaca więc do dotacji i funduszy dla biedniejszych krajów. Im trudniejsza będzie sytuacja społeczno-ekonomiczno na wyspach, im większe niezadowolenie społeczne i frustracja, tym większy automatycznie będzie sprzeciw wobec wyrzucania przez okno pieniędzy na kraje pogrążone w recesji, stagnacji i kryzysie. Ograniczenie wydatków unijnych oznaczać będzie przeniesienie przynajmniej części tych sum na wydatki krajowe, na wewnętrzną politykę społeczną i gospodarczą.
W większym stopniu umożliwi realizację interesów brytyjskich, narodowych. Oczywiście wystąpienie z struktur unijnych w ogromnym stopniu zwiększy polityczną, ekonomiczną i światopoglądową suwerenność Londynu, i to zapewne będzie najważniejszym argumentem zwolenników uniezależnienia UK od Unii. Ogromną, choć nie materialną korzyścią będzie też uwolnienie obywateli od unijnej indoktrynacji, agresywnej propagandy poprawności politycznej i przymusu „tolerancji” wobec wszelkich odchyleń i zboczeń.
Skutki negatywne przejawią się zapewne w sferze gospodarki. Jest oczywiste, że ze wspólnego mniej lub bardziej wolnego rynku Londyn czerpie korzyści, a dlatego też domaga się jego jeszcze większego uwolnienia. Wielka Brytania jest członkiem Wspólnoty Europejskiej od 1973 r., przez 40 lat korzysta jako jedno z najbogatszych, najsilniejszych
i najbardziej wpływowych państw z wspólnego europejskiego rynku. Nie tylko sama eksportuje towary, na wyspach swoje siedziby mają też duże koncerny, zarówno ponadnarodowe, jak i z krajów azjatyckich, z Chin i Japonii, produkujące tutaj na rynek europejski i zapewniające miejsca pracy. Wystąpienie z UE zapewne wzburzyło by tym złączonym już systemem, ale czy oznaczałoby trwałe problemy, nie dające się pokonać? Czy współpracy gospodarczej
z UE nie prowadzą państwa, nie będące jej członkami?
Jeżeli referendum faktycznie się odbędzie, to jego wynik zależał będzie od dwóch przede wszystkim czynników:
od rzeczywistej woli wystąpienia lub pozostania w UE rządzących krajem (i dysponujących olbrzymimi możliwościami kreowania opinii publicznej, chociażby poprzez „kampanie informacyjne” – takie jak w Polsce przed referendum akcesyjnym – nie będące niczym innym jak propagandą i indoktrynacją); a także od siły presji najbardziej zainteresowanych wynikiem państw członkowskich (Niemiec i Francji) i UE w całości. Jeśli ta poczuje się faktycznie zagrożona, to potrafi przeciwdziałać wynikom demokratycznych głosowań. To już udowodniła.
Michał Soska
www.naszapolska.pl